Każdorazowe obchody rocznicy Grudnia 70 wprowadzają mnie w pewne zakłopotanie. Z jednej strony można by dać szczegółową relację z obchodów, których część przebiega na samej ulicy Świetojańskiej w Gdyni. Zwyczajowo przechodzi nią pochód śladem owego historycznego przemarszu z zabitym niesionym na drzwiach (prawdopodobnie były nawet dwie takie manifestacje). Potem naprzeciw urzędu miasta, przy krzyżu pomniku odbywa się kolejny etap uroczystości. To też niemal na naszej ulicy.
Jednak dokładne relacje z uroczystości i fotografie zamieszczają wszystkie główne media.
Zastanawiałem się czy nie pasowałby tu lepiej szczegółowy zapis ówczesnych wydarzeń. W końcu to po tej ulicy szedł pochód i tu toczyły się też walki. W Urzędzie Miasta milicja urządziła areszt i katownię dla zatrzymanych manifestantów. Ale wydaje mi się, że do tego powinna powstać osobna witryna, przygotowana w oparciu o poważne źródła historyczne.
Wobec tego postanowiłem przekazać jedynie garść osobistych refleksji.
Wydarzenia z grudnia 1970 r. to nie był przed 1980 rokiem temat, na który się rozmawiało często. On jakby wypływał przy okazji, przypadkowo. Potem, po wybudowaniu pomników, zaczęto o tym opowiadać bardziej otwarcie.
Wtedy też pewne strzępy wspomnień, które zachowałem, jako ówczesny pięciolatek, zaczęły układać mi się w większą całość.
Pamiętam jak tłumaczono mi co to jest godzina milicyjna (trzeba siedzieć w domu, bo inaczej milicjant może zastrzelić). Zachowałem też obraz kół czołgowych z gąsienicami, które obserwowane na zimowym spacerze, wydały mi się ogromne. Wtedy musiały wydać się szczególnie fascynujące, a dziecięcy wzrost nie pozwalał ogarnąć wzrokiem całego wozu.
Potem była zabawa w wojsko i uzgadnianie z kolegami, "czy będziemy strzelać do ludzi czy nie". Musiało to być ważnym elementem zabawy. Jakiś dorosły to usłyszał i tłumaczył nam, że wojsko do ludzi nie strzela. "A kto strzela?"; "Do ludzi się w ogóle nie strzela". Nie byliśmy do końca przekonani, bo przecież sami słyszeliśmy jak rodzice mówili...
Potem okazało się, że jednak najwięcej ofiar w Trójmieście i Szczecinie padło od kul LWP.
Miałem to szczęście, że poznałem osobiście kilka osób bezpośrednio zaangażowanych w te wydarzenia.
Jana Mariańskiego, (zmarł w styczniu tego roku) ówczesnego przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej, który 15 grudnia 1970 r. przyjął delegację protestujących, podpisał nawet z nimi porozumienie, na mocy którego działał gdyński komitet strajkowy (spacyfikowany na drugi dzień).
Wiesławę Kwiatkowską (zmarła dwa lata temu), dziennikarkę, niestrudzoną w dochodzeniu prawdy o wydarzeniach 1970 roku. Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o tym czasie, to polecam każdą jej publikację na ten temat.
Spotkałem też na swojej drodze bliskich ofiar masakry, wdowę po zastrzelonym portowcu i żonę jednego z rannych (dostał kilka kul z broni maszynowej, ale przeżył). Chociaż ich opowieści słuchałem już w wolnej Polsce, gdy właściwie już było "wszystko wiadomo", to nadal robią wrażenie. Nie miejsce tu ich pełne cytowanie, ale ten strach, rozpacz i bezsilność powinien przeżyć każdy, kto rwie się do rządzenia światem w imię jakiś wielkich idei, dobra ludzkości lub po prostu posiadania władzy.
Jednak dokładne relacje z uroczystości i fotografie zamieszczają wszystkie główne media.
Zastanawiałem się czy nie pasowałby tu lepiej szczegółowy zapis ówczesnych wydarzeń. W końcu to po tej ulicy szedł pochód i tu toczyły się też walki. W Urzędzie Miasta milicja urządziła areszt i katownię dla zatrzymanych manifestantów. Ale wydaje mi się, że do tego powinna powstać osobna witryna, przygotowana w oparciu o poważne źródła historyczne.
Wobec tego postanowiłem przekazać jedynie garść osobistych refleksji.
Wydarzenia z grudnia 1970 r. to nie był przed 1980 rokiem temat, na który się rozmawiało często. On jakby wypływał przy okazji, przypadkowo. Potem, po wybudowaniu pomników, zaczęto o tym opowiadać bardziej otwarcie.
Wtedy też pewne strzępy wspomnień, które zachowałem, jako ówczesny pięciolatek, zaczęły układać mi się w większą całość.
Pamiętam jak tłumaczono mi co to jest godzina milicyjna (trzeba siedzieć w domu, bo inaczej milicjant może zastrzelić). Zachowałem też obraz kół czołgowych z gąsienicami, które obserwowane na zimowym spacerze, wydały mi się ogromne. Wtedy musiały wydać się szczególnie fascynujące, a dziecięcy wzrost nie pozwalał ogarnąć wzrokiem całego wozu.
Potem była zabawa w wojsko i uzgadnianie z kolegami, "czy będziemy strzelać do ludzi czy nie". Musiało to być ważnym elementem zabawy. Jakiś dorosły to usłyszał i tłumaczył nam, że wojsko do ludzi nie strzela. "A kto strzela?"; "Do ludzi się w ogóle nie strzela". Nie byliśmy do końca przekonani, bo przecież sami słyszeliśmy jak rodzice mówili...
Potem okazało się, że jednak najwięcej ofiar w Trójmieście i Szczecinie padło od kul LWP.
Miałem to szczęście, że poznałem osobiście kilka osób bezpośrednio zaangażowanych w te wydarzenia.
Jana Mariańskiego, (zmarł w styczniu tego roku) ówczesnego przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej, który 15 grudnia 1970 r. przyjął delegację protestujących, podpisał nawet z nimi porozumienie, na mocy którego działał gdyński komitet strajkowy (spacyfikowany na drugi dzień).
Wiesławę Kwiatkowską (zmarła dwa lata temu), dziennikarkę, niestrudzoną w dochodzeniu prawdy o wydarzeniach 1970 roku. Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o tym czasie, to polecam każdą jej publikację na ten temat.
Spotkałem też na swojej drodze bliskich ofiar masakry, wdowę po zastrzelonym portowcu i żonę jednego z rannych (dostał kilka kul z broni maszynowej, ale przeżył). Chociaż ich opowieści słuchałem już w wolnej Polsce, gdy właściwie już było "wszystko wiadomo", to nadal robią wrażenie. Nie miejsce tu ich pełne cytowanie, ale ten strach, rozpacz i bezsilność powinien przeżyć każdy, kto rwie się do rządzenia światem w imię jakiś wielkich idei, dobra ludzkości lub po prostu posiadania władzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz